Magdalena i Lidia – obie zachorowały na potrójnie ujemnego i zapalnego raka piersi. Zdiagnozowano go, kiedy miały – odpowiednio – 33 i 34 lata i były młodymi mamami karmiącymi piersią. U obu rozpoczęcie leczenia przesuwało się w czasie – z powodu opóźnionej bądź nieprawidłowej diagnozy i niedowierzania ze strony personelu medycznego, że wyglądające na okazy zdrowia młode kobiety mogą być chore na agresywny nowotwór.
Mimo choroby prowadziły i prowadzą normalne życie, były i są aktywne zawodowo, rodzinnie, społecznie. Obie podkreślają, że trzeba być otwartym, zaufać lekarzowi prowadzącemu terapię i nie bać się nowoczesnego leczenia – zupełnie innego niż terapie sprzed kilku, kilkunastu lat.
Historia Magdaleny
W czerwcu ubiegłego roku urodziłam drugie dziecko – córkę. Karmiłam ją wyłącznie piersią, podobnie zresztą, jak pierwszą pociechę – syna. Przed zajściem w ciążę wykonałam komplet badań, w tym USG piersi. Nie było powodu do zmartwień, wyniki były dobre.
Pod koniec października zeszłego roku, po karmieniu, miałam uczucie, jakby prawa pierś była twardsza od lewej. Ponieważ w samobadaniu pod pachą wyczułam powiększony węzeł chłonny, był to dla mnie alarmujący sygnał. Jestem dość świadoma medycznie, dlatego zaczęłam od razu działać. Tak zaczęła się peregrynacja po lekarzach ginekologach, spowodowana rosnącym niepokojem o zdrowie, a każdy tydzień przynosił kolejne objawy choroby. Niestety, ścieżka diagnostyczna nie była właściwa. Diagnozy również.
Lekarze mieli różne podejrzenia – stan zapalny, zastój pokarmu, przewlekły ropień. Wdrożono antybiotyk. Poprawy jednak nie było. Doszłam do ściany, gdy ginekolog oglądający wynik mojego aktualnego USG piersi, stwierdził, że… nie ma pomysłu, co dalej. Skontaktowałam się więc z położnymi laktacyjnymi, do których miałam zaufanie, a następnego dnia byłam już na badaniu USG u lekarza radiologa, który zna się na piersiach laktacyjnych i nowotworach. Był to koniec listopada. Pierś była już obrzęknięta, brodawka – wciągnięta, pojawiła się skórka pomarańczowa, uczucie ciepła i zaczerwienienie były znaczne, a momentami odczuwałam ból. Na cito wykonano biopsję cienkoigłową z powiększonego węzła chłonnego. Wynik przyszedł nieomal błyskawicznie. 1. grudnia 2021 roku dowiedziałam się, że mam raka zapalnego sutka a nieco później, że to rak potrójnie ujemny.
Poszukiwania specjalistów zajmujących się leczeniem tego typu nowotworów prowadziłam sama wraz z mężem. Od radiologa otrzymałam informację o czterech ośrodkach onkologicznych na Mazowszu. Wyboru Narodowego Instytutu Onkologii (NIO) dokonałam świadomie i z rozmysłem – w oparciu o własny research na temat leczenia. Na tej podstawie uważam, że istotne jest, aby pacjent wiedział, iż ma prawo wybrać miejsce, gdzie będzie leczony.
6 grudnia dostałam się na konsultację chirurgiczną w NIO, otrzymałam skierowania na USG, mammografię, wykonano też biopsję gruboigłową z piersi. Badania zrealizowałam tego samego dnia. Z częścią wyników poszłam do chirurga, od którego dowiedziałam się, że czeka mnie najprawdopodobniej leczenie systemowe i operacja. Przebieg i daty tych terapii były do ustalenia, ale jeden konkret już był: data konsylium plus porady, co jeszcze można zrobić we własnym zakresie, aby przyspieszyć przyjmowanie chemii.
Konsylium odbyło się 28 grudnia, a pierwszą chemię w NIO wzięłam następnego dnia, ponieważ miałam komplet badań potrzebnych do rozpoczęcia chemioterapii. Krótko po jej wdrożeniu włączona została nowoczesna immunoterapia w placówce prywatnej, o której sfinansowanie musiałam zadbać we własnym zakresie. Intensywne leczenie systemowe skończyłam w maju, w czerwcu odbyła się operacja. Czekając na wynik histopatologiczny, realizowałam fizjoterapię i rehabilitację. Do zakończenia leczenia pozostała mi tylko radioterapia, ponieważ uzyskałam całkowitą odpowiedź na zastosowane dotychczas leczenie.
Garść przemyśleń
W przychodni uderzyły mnie kolejki do okienka rejestracji i niesamowity tłok pod gabinetami lekarzy. Pacjenci nie współpracują ze sobą, często górę biorą nerwy i stres. W szpitalu brak jest wydzielonego miejsca dla matek karmiących a takie – jak ja – przecież też chorują. Wielką bolączką jest niewystarczająca ilość czasu dla pacjenta (także w trakcie konsylium). Pacjenci są często zagubieni i nie wiedzą, o co pytać, szczególnie osoby starsze.
Za pozytyw uznaję, że przedstawiono mi na pierwszym konsylium plan leczenia podzielony na etapy, a pilotujący moją terapię onkolog kliniczny wytłumaczył schemat stosowania chemioterapeutyków, dzięki czemu zyskałam to, co dla pacjenta najcenniejsze – wiedzę i spokój.
W raku potrójnie ujemnym i na dodatek zapalnym osiągnięcie remisji jest trudne. Jednak nawet ten typ nowotworu można trzymać w ryzach – ale nie samemu, tylko we współpracy z lekarzami, którzy śledzą, co się dzieje w onkologii i mają możliwość zastosowania nowych leków.
Uważam więc, że potrzebne jest edukowanie pacjentów i uspokajanie ich, gdyż terapie onkologiczne są dynamicznie unowocześniane. Edukować trzeba też personel medyczny, aby przez błędne diagnozy nie opóźniało się leczenie.